Rano, wymeldowujac sie z Mr Charles, myslelismy, ze rzucimy bagaz w Yee Shin i pojdziemy na trek. Po drodze, albo troche pozniej, a może nawet idąc spac? nie pamietam dokladnie kiedy, pomyslelismy sobie, ze skoro trek do wioski Pankam zajmuje 5h, a powrot 3h, to stratą czasu będzie rozbijac to na dwa dni. Dylematem jedynie bylo zrezygnowanie z noclegu w wiosce, porzucenia atmosfery lokalnej wioski wiadomo „wieczory i poranki” w plenerze. No ale klamka zapadla. Zasłużyliśmy na trochę relaksu. Dzis sobie odpoczniemy, powloczymy sie po Hsipaw, a jutro z samego rana wyruszymy.
Z mapki, ktora dostalismy w hotelu (na zdjeciu), wybralismy kilka miejsc i tak rozpoczelismy spacer. Oczywiscie zaczelo sie wypadu na miasto na male co nieco. Tomek kupil sobie slomiany kapelusz za 700K – jedna z lepszy inwestycji (zwykly kapelusz a profity niewspolmierne). Nie odmowilismy sugarcane dla orzezwienia, ale deser „faluda” odlozylismy na pozniej. Obczailismy dworzec PKP – bilety do nabycia tylko w dniu odjazdu pociagu, 1h przed odjazdem (rozklad na zdjeciu). Pozniej byla fabryka makaronu - ryzowego oczywiscie! Pracownicy nie mowili do angielsku, ale gestem zaprosili do srodka i pozowlili poogladac, jak caly proces sie odbywa. Kto lubi wiedziec jak co powstaje, a szczegolnie to co ma na telerzu (a w tym przypadku mozna powiedziec dobro narodowe wielu tutejszych krajow – podstawowy produkt ich diety). Gdzies w poblizu miala byc tez fabryka swieczek, ale nie znalezlismy.
Potem wybralismy sie w miejsce zwane "malym Bagan". Kilka, moze kilkanasie stup obok siebie, zruinowane, obrośniete. Wszystko to wciśniete między bambusowe chatki w ktorych toczy sie normalne zycie. Miejsce skromne ale bardzo klimatyczne i warte zobaczenia. Czuc ducha przeszlosci.
Teraz chcielismy przejsc na druga strone miasta - do palacu i nad rzeke - podażając sciezka w okolicy „popcorn garden” – cokolwiek to jest. I jak sie okazalo jest to taka oaza na trasie. Ogrod – restauracja gdzie mozna sobie spokojnie posiedziec, wypic i zjesc bardzo dobrze rzeczy. Na pewno polecamy obiad za 2500K byl pyszny. Napoje tez byly pyszne. Miejscowka typowo pod turystow przygotowana, ale nie leca tu w kulki. Ostatnim i okazało się, że najważnijszym punktem wycieczki był Shan pałac. Zgodnie z informacją w przewodniku, turysci nie są tam już przyjmowani. Na szczęscie od zeszlego roku to sie zmienilo. Przywitała nas zona bratanka ostaniego ksiecia Hsipaw (mrs Fen) i zaprosila wraz z czworka ich turystow do srodka. Miejsce w ktorym Pani Fen gosci turystow pelne jest starych fotografii, obrazow. Sa tez podarowane przez gosci ksiazki i czasopisma. Dostalismy misje zeby znalezc angielski tytul ksiazki J.Korczaka – Krol Macius, bo ksiazka ktora dostala jest w jezyku hebrajskim, a chcialaby znalezc wersje angielska. Dlugo, ale ciekawie opowiadała o historii Birmy, o przeszłościw swojej rodzimy, o tym jak jej mąż trafił do więzienia pod pretektstem tego, że zapraszał turystów do pałacu i wyglaszal szkodliwe dla kraju opowiesci. Uslyszelismy jeszcze kilka innych historii i tak mozna by bylo opowiadac i opowiadac... Rozwamialismy o naszych krajach (pozostali goscie byli z USA i Niemiec), o tym co robimy, zadawaliśmy też pytania dotyczace życia w Birmie, przyszłości Birmy... nie wiemy, kiedy mineło 1,5h.
Pożeganliśmy się i udalismy nad rzekę. Wlasnie rzeka – to jest szeroki jak rzeka temat. Godzina 17 to taki czas w ktorym wiekszosc mieszkancow udaje sie na wieczorna toalete. W tym czasie mozna spotkac tabuny ludzi z zestawem w dloni: wiaderko, gabka, mydlo, recznik. Widzielismy miejsca w ktorych byly same kobiety, sami mezczyzni albo koedukacyjne – rodzinne. Niestety nie wybadalismy sprawy do konca i nie wiemy czy jest tu jakas regula. Dzien w plenerze konczymy odpoczynkiem na trawiastej „plazy” nad brzegiem rzek. Niestety szczere checi kapieli skonczyly sie tylko zamoczeniem nog i polaniu sie woda. Rzeka jest szeroka i plytka, ale co by nie bylo plytnie wartko. I blizej srodka tym trudniej sie szlo a w zasadie trudniej bylo isc prosto. Trawa, bawolu, mnisi, szum rzeki – fajnie tak sobie lezec ale zapadajacy zmierzch powoli nas wygania w strone hotelu. Po drodze nie odmawiamy sobie samosy i szybkiego piwa w knajpie i z czystym sumieniem mozemy wracac do hotelu, żeby przygotować się do jutrzejszej wyprawy.
p.s.
O Hsipaw i Mr Charles:
Hsipaw zaskoczylo nas swym spokojem. Myslelismy że bedzie to kolejnych przystanek wielu podrozujacych po kraju a jednak nie do konca. Turystow bylo niewielu i wyjatkowo nie rzucali sie w oczy. Nie mijales ich ciagle na ulicach itd. Mieszkancy - wydaja sie jacys stonowani, zdystansowani, jakos nie zainteresowani zbytnio turystami, żyja swoim zyciem i wykonuja dzienne czynnosci nie rozpraszajac sie przy tym obecnoscia kilku bialych. Widac że nie ma tu jakiegos szału na punkcie obcych - jakby im nie zalezalo, a ch zachowanie jest takie jakby obecnosc bialego byla czyms tak normalnym, choc jak pisalem nie ma tu szturmu turystow. Za to przychylnosc da sie odczuc, jak sie juz zagai rozmowe to jest bardzo sympatycznie.
Jest to na pewno jedyne miejsce na naszej trasie w ktorym mozna bylo odetchnąć i zaznac spokoju.
Co rzuca się jeszcze w oczy to...mniszki. W przeciwieństwie do wszystkich innych miejsc w których byliśmy tu dominują panie. Kobiety z ogolonymi głowami, chodzące w różowych strojach to właśnie one.
Samo Hsipaw jest miastem lezącym w stanie Shan nad rzeka Myitnge. Znajduje sie tam Pałac Shanow - miejsce w ktorym żył ostatni z książe Shan - Sao Kya Seng. po przewrocie wojskowych w 1962 ksiąze zostal pojmany przez wojsko i juz nigdy nie wrocil. Co ciekawe jego żonąbyla Austriaczka - Inge Sargent, obecnie mieszkajaca w USA. Można zapoznac sie z jej ksiazka Twilight ove Burma; My life as a Shan Princess.
Pałacem opiekuje sie obecnie bratanek wraz z rodzina. I to wlasnie z jego zona mielismy okazje sie spotkac. Pan Donald pod pretekstem braku licencji na przewodnika turystyczny i znieslawiania kraju w oczach turystow zostal skazany na 13 lat wiezienia. Po kilku latach zostal jednak warunkowo zwolniony. Od jakiegos czasu bramy Palacu sa znow otwarte dla wszystkich.
W miasteczku znajduje sie dzienny bazar na ktorym mozna kupic wszystko. Natomiast przy rzecze, niedaleko parku miejskiego znajduje sie poranny targ na ktorym nie spodziewajcie sie niczego szczegolnego. Dominuje zielenina oraz podstawowe warzywa + mieso i ryby, kwiaty. Nawet bananow sie nie kupi. Typowy market dla miejscowych.
Prawie wszedzie na miescie kupi sie mohinga i samosy.
Sunset Hill z przyczyn integracyjnych nie bylo nam dane pojsc na to wzgorze bo za kazdym razem sie zagadalismy.
Widzielismy całą okolice z gor znajdujacych sie dokladnie z drugiej Sunset Hill i wygladalo calkiem fajnie, wiec pewnie warto tam sie wybrac majac taką mozliwosc.
Nie bylismy tez w gorących źródlach ani nad wodospadem ktory o tej porze to prawie suchy.
Na okolicznych polach uprawia sie arbuzy i pewnie dlatego kosztuja zaledwie 300K za bańke (pomyslec że nad Inla cieszylismy sie z kupna arbuza za 1000K - ale przeplacilismy wtedy! :D)
Trafilismy tu w kwietniu i to jeszcze takim ponoc najcieplejszym od lat, wiec nie ma mowy o lzejszym powietrzu. W ogole nie odczulismy żadnej korzysci z przebywania w gorach (no moze troche chlodniej bylo wieczorami, ale to i tak ciagle bylo za cieplo)
--
Mr Charles - na miescie godajom, że...koles zakupuje coraz wiecej gruntow i powoli bedzie opanowywal turystyczny biznes w miescie. Może dlatego na dworcu od razu ktos nam podsuwa kartke i innymi miejscowkami. (na dworcu w Mandalay chyba tez juz taka byla).
Jesli chodzi o mlodociany personel w Mr Charles to nie mozna miec zastrzeżen profesjonalne podejscie, dobry angielski. Chyba troche poprzylepiane usmiechy, ale bardzo uprzejmi i pomocni. Widac że kazdy ma swoje obowiazki w ciagu dnia. "Góra" wszystkiego dogląda.
My bylismy w starszej czesci. Prosta, drewniana z fajnym tarasem. Duzy minus dla nas ze wzgledu na nasz stan - lazienki daleko w podworku (ladne czyste), a dojscie nie bylo plynne. Obok znajduje sie nowy, duzy budynek - prawie jak hotel. Typowo pod starszych gosci, badz tych z portfelem.
Duzy plus miejscowki to sniadania. Do wyboru przynajmniej 3 rodzaje posilkow, smaczne.
Na minus - podmiotowe traktowanie (szczegolnie w kwestii trekingu). Widac że jest sie tylko jednym z wielu gosci ktorzy tu wpadaja i znikaja. Zostawia pieniadze i tyle. Nie czuc tutaj goscinnosci ani jakiejs takie elastycznosci. Sa reguly, sa zasady - czarno na bialym. Nie podobaja Ci sie reguly gry to Twoja strata, my nie bedziemy sobie robic problemow i sie do Ciebie dopasowywac.
W odroznieniu od calej reszty GH ten znajduje sie troche daleko od centrum (w skali miasteczka).
Calkiem nowy, calkiem fajny z calkiem milym wlascicielem jest Lynn czy Linn GH (na poludnie od targu).
Nasz Yee Shin GH też jest calkiem swieży - na tylach, na podworzu trwaja jakies prace. Robia altanke i pewnie poznie zrobia jakis ogrodek czy cus. Na plus: mlody sympatyczny personel, schludnie i czysto; wspopracujacy z GH przewpdnik. Na minus: akcja z jajkami -> czytaj nastepny wpis.