Dzien zaczelismy wczesnie, bo juz o 7:30 bylismy umowieni na "miescie" z
kierowca naszej lodki.
Poniewaz nie interesuja nas najbardziej popularne punkty wiekszosci
wycieczek, poprosilsmy,aby od razu plynal na poludnie. Po drodze
zahaczylismy tylko o targ. Plynac mijalismy cale wioski na wodzie. Domy
wybudowane na palach, a z nich wyjscie prostu do lodki. Nie ma ulic,
chodnikow, tylko woda. Sklep, restauracja, sasiad - wszedzie trzeba plynac.
Przynajmniej nie maja problemow z dziurawywmi drogami.
Kolejnym punktem wycieczki byl klasztor gdzies na samym poludniu jeziora.
Chyba niewielu turystow tam zaglada, bo oprocz nas doplynela tam tylko
jedna lodka. Z Polakami oczywiscie. A poza tym cisza, spokoj, w tle slychac
spiew dzieciakow z pobliskiej szkoly, nikt nie namawia do kupienia
koszulki, pamiatki, zimnych napojow...
Poplynelismy tez do szwalni i poogladali, jak panie sobie siedza i robia
jedwab (mialy byc tez panie z dlugimi szyjami ale cos nie zatrybylo na linii pan lodkowy -zaloga i bez porozumienia stron poplynelimsy dalej)
Ostatnim punktem wycieczki byl klasztor, o ktorym kraza legendy, ze
mieszkajace tam koty, potrafia skakac przez obrecz. Koty widzielismy, ale
nie skakaly, bo:
-zmarl mnich, ktory sie nimi opiekowal i sa smutne
-zmarla kocia mama i sa smutne.
Takie teorie uslyszelismy.
W drodze powrotnej zatrzymalismy lodke na srodku jeziora i wskoczyli
poplywac. Nasz kierowca byl troche zdziwiony - widocznie nikt go wczesniej
o to nie prosil (Aga go prosila 5 razy byle tylko nie zapomnial - to byl najwazniejszy punkt wycieczki)
No i na koniec gwozdz programu na Inla Lake: rybacy,
ktorzy wioslujac przytrzymuja sobie wioslo noga.
Po przybyciu na lad zaliczamy Myanmnara (tutajsze piwo) w miedzynarodzowym towarzystwie i wymieniamy troche doswiadczen.
Kurde ile jeszcze miejsc trzeba zobaczyc...
I czemu wszysacy jakos w 2 letnie podroze sie wybieraja?