No i stao sie to czego chcieliśmy. we wtorek pękło 20zl na 2 os. na nasze jedzenie. Najedliśmy się jak wiyprzki, ale...jeszcze nie kwiczeliśmy! micha zupy z nudlami, shake shake shake, banana, bananas i inne ciekawe owoce i przekąski uliczne – style sklepów „wszystko po 2zł”. W środę jedliśmy dość późno bo w ciągu dnia byliśmy w drodze, wiec po tym późnym posiłku to już kwiczeliśmy. Ale przejdźmy do sedna. Po pierwszym noclegu w CH M zmieniliśmy hostel na nasz "zarezerwowany", bo jak się okazało pokój na nas czekał, ale klucz na nas NIE czekał. Dlatego portier się z nami nie dogadał za pierwszym razem. (Z samego rana chcieliśmy szybko odwiedzić Niebieski Dom powiedzieć im co o nich myślimy i korzystać z dnia, ale jak się okazało Fred nas przeprosił, wyjaśniliśmy sobie wszystko, spodobało nam się i zostaliśmy!) Do poprzedniego hostelu nic nie mieliśmy, tym bardziej że bardzo mili ludzi tam pracowali, ale ciągnęło nas jednak tam.
W ciągu kilkunastu minut dostaliśmy od Freda niezłą porcję informacji na temat CH M i nasz plan zaczynał się jakoś kształtować. Za namową wszystkich tutaj i Zamora tam (w PL) wynajęliśmy moplika za 20zl/ 24h. Pojechaliśmy do najwyższego punktu w CH M (Doi Suthep). Droga jak na Kubalonce ino trzeba przemnożyć kilka razy – przynajmniej jazda nie była nudna. (Ogólnie zabawa na skuterku w tajskich okolicznościach bardzo fajna, szczególnie w mieście gdzie panuje wolna amerykanka.)
A na naszym docelowym wzgórzu były: pałac z ogrodem, świątynia i punkty widokowe.
--
świątynia - te długie schody, pokryte mozaiką, które można zobaczyć na wielu pocztówka to właśnie tam. Aga nie weszła z racji tego, ż nie spakoliśmy sobie długich rękawów a chusty się nie liczą. Na końcu schodów znajduje się karteczka z napisem „foreigners” i strzałeczka w bok -> kierunek: pkt poboru opłat. Nie pamiętam ile, ale chyba nie dużo. Znajdują się także kolejne schody na górę – droga krótsza. Widząc wszystkich skośnych, również obcokrajowców cisnących do góry, a także czując dyskryminację (tą samą jak w Macedonii) skierowaliśmy się prosto do celu.
(dodam że w Tajsku wszystko tak wygląda, ale chyba tylko nielicznych miejscach nie ma kontroli na wejściu. Zawsze znajduje się cennik MY i ONI.)
Na terenie świątyni dużo złota (aż błysk oczy oślepiał – bardziej oślepiało tylko w BKK) i dużo dzwonków a co za tym idzie mnóstwo hałasu. Zaciekawił mnie tam stary mnich, nieruchomo siedzący na krześle ze stopami trzymanymi parę cm nad ziemią – spróbujcie sobie w domu :P
Ogólnie miejsce okropnie oblegane przez turystów, na poziomie parkingu mnóstwo sztandów (stragangów) z cenami 1,5-2 razy większymi.
My udajemy się poziom wyżej – do pałacu a bardziej do ogrodów (ponoć piękne i mnóstwo motyli).
Wejście płatne. Jak nie masz długich rękawów płatne również wypożyczenie śmiesznych ciuszków. Czyste ubrania podają przemiłe szkolne dzieciaki – pomagają ubrać, związać itp. Symboliczna opłata. Dostałem spodnie dla europejczyka w rozmiarze standardowym (podobno). 5-ciu chopa by w to wlazło, ale ponoć my tacy właśnie duzi jesteśmy ;D
Ogród może piękny ale nie w zimę! Haha taką wycieczkę po rosarium (powiedzmy) w naszym kwietniu sobie zrobiliśmy (ichniejszy styczeń czy luty powinien być najlepszy na wizytę)..
Przeżyliśmy ciekawą przygodę tutaj – byliśmy a zasadzie byłem śledzony i fotografowany! Upatrzył sobie mnie jeden skośny pan. „Rodzinka” robiła kurs po ogrodzie akurat w tym samym tempie co my to korzystali z okazji (a może ich tempo nie było przypadkowe?) Za każdym razem jak się zatrzymywaliśmy i robiliśmy sobie zdjęcia to focił nas ktoś jeszcze. Na początku nawet nie do końca to czułem a koleś trochę się czaił. Ale potem on się już nie krępował a ja z kolei wiedziałem ;) Wyjątkowo się spodobałem kolesiowi! Najweselej było przy wejściu – zrobił nam sesje jak zdawaliśmy śmieszne ubranka. Już wyszliśmy poza teren pałacu, ale jakoś nie mogłem się oprzeć i mówię wracamy. Wartownicy nas kojarzyli i nie mieli nic przeciwko – całe szczęście. Podchodzę do paparazziego i mówię mu: „masz ze mną zdjęcia, to ja chce mieć z Tobą”. Ustawiam go odpowiednio i Aga nas foci. Dzieciaki od ciuszków uhahane bo opowiadaliśmy im w trakcie rozbierania o co kakam, a z resztą widziały same jak nas wtedy koleś focił. Ale...dzieciaki zaczeły płakać ze śmiechu jak w ramach rewanżu podeszła żona kolesia i zażądała fotki z Agą, a później doszła do tego jeszcze jakaś babuszka :D Pomachane i pożegnane ze wszystkimi, ale jak się okazuje zmierzamy w to samo miejsce na parkingu. Kręcimy się koło naszej maszyny i wtedy podbiega kobiecina i daje Adze w spontanicznym geście sympatii taki śmieszny długopis (jak się okazuje jest to nasza jedyna pamiątka po naszych Chińczykach, bo z tej części wycieczki - oraz z późniejszej - straciliśmy fotki. Skapłem się dopiero w PL! Zniknęło ok. 60 zdjęć, pewnie w jakiejś kafejce poszły się ...delete zanim było padło copy i pozamatane...) Pożegnane i pomachane, ale...jakoś tak wyszło, że taxi którym Chińczyki jechali, akurat zjeżdżało przed nami. Zatem chińska familia siedząca na pace, podziwiała z pierwszego rzędu mój „brawurowy” zjazd krętą drogą.
Rozstania nadszedł czas gdy zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym. Za to usłyszeliśmy cienki pisk japońskiej dziewczynki zaliczającej wraz z chłopczykiem wywrotkę na skuterze. Ku przestrodze! ;)
Kolejny nieplanowany postój to wodospad . Jak się okazało była to miejscówka głównie dla miejscowej młodzieży. Posiedzieliśmy sobie trochę z nimi i poobserwowaliśmy; miałem tu również pierwszy kontakt ze smażonymi robalami – polecam! (o robolach później – Kanczana)
Jak się już ściemniło czekała nas ekscytująca jazda tłoczną ulicą wlatującą do centrum CH M. Auta to pół biedy, ale mnóstwo moplikowej szarańczy objeżdżającej z każdej strony, jadącej każdą częścią jezdni i kombinującej na wszelkie sposoby to dopiero był widok. Zarazem była to szybka i bardzo pouczająca lekcja, chwila moment i szybko pojąłem o co kaman i chwilę później byłem już jednym z nich – ich styl jazdy idealnie pasuje do tego co lubię. Żal mi, że w PL tak się nie jeździ....
(Koniec poprzyjazdowego wtrącenia)
---
No i teraz przeprosiny za brak info. Wczoraj wieczorem poszliśmy do kafejki internetowej z akwarium. Serfujesz po necie a nogi w tym czasie masz w akwarium pełnym małych smerających, ssących rybek (kupiliśmy 20min chyba za 120B, ale zostaliśmy 1h, bo robiliśmy za "sztuczny tłok" w tym lokalu - czyli staliśmy ofiarami marketingu). Było tak fajnie ze w ciągu prawie godzinnego pobytu nie mogliśmy się skupić żeby cos tu napisać (a musieliśmy sprawdzić najważniejsze - wypad do Pai, którym planujemy na weekend). A stopy po tym pobycie - idealnie zrelaksowane. A przecież dzień wcześniej też daliśmy im odpocząć idąc do miejscowych na masaż stop (w opcji 30min/80B/os) - Aga kwiczała, bo przecież ma łaskotki). Byliśmy również w strefie bufetowej targowiska (kupuje się kupony które realizuje się w budka) Nie jest to typowe uliczne jedzenie. Większość rzeczy jest już naszykowana, ale nie brakuje dań prosto w woka. Ceny niskie, wyboru bardzo dużo, smakowo OK. Po powrocie na Niebieskiego Domu zamiast drzemki, zafundowaliśmy sobie jeszcze nocna przejażdżkę moplikiem z racji tego że wcześnie rano trzeba go było oddać bo... cdn.
--
jak już wcześniej pisałem straciliśmy w jakiś sposób o 60 zdjęć – foty z jakimiś wielkimi liśćmi oraz megaśmym bambusem z pałacowego ogrodu; Chińczyki!!! ;( lokalny wodospad, jakieś fotki z wieczornego wypadu na miasto, nocny targ w CH M., no i nasze ssące rybki! – specjalnie nastukałem trochę fotek moim stopom. Mieliśmy nawet zrobione zdjęcie zrobione przez chłopaczka z obługi, który z ulicy machnął fotę jak siedzimy w witrynie tej kafejki z nogami oblepionymi rybkami)
--
Od teraz śpimy w CM Blue House (musiało być na niebiesko ;)) - ceny takie same 350B (my utargowaliśmy rabat za nieszczęśliwą poprzednia noc)
Również czysto i schludnie. Personel oceniony na 5. Miejscówkę prowadzi dwójka Francuzów przy wsparciu sympatycznej pani Tajki.
Dobre zaplecze + lokalizacja. Bez problemu można się dogadać po angielsku.
Na miejscu serwują (chyba od 8 do 20) proste posiłki, do dyspozycji barek, miły „ogródek” z którego nigdy nie skorzystaliśmy ;)
Wynajmowanie skuterków:
1. Potrzebny jest paszport jako depozyt (prawko nikogo nie interesuje)
- nie jeździłeś, nie umiesz, nie czujesz się na siłach – nie bierz bo sobie jeszcze kłopotów narobisz; od dodatkowych kosztów za szkody twojego pojazdu, cudzego no i jeszcze własne zdrowie. Jak zauważyliśmy standardowe wywrotki kończą się zdarciem skóry i nieładnymi strupami :/ Jeśli się spotkało kogoś kto miał strupa od łydki przez przedramię pod czasem aż po policzek było wiadomo, że zaliczył glebę na motorku. A ja szła jakaś parka i w pakiecie mieli strupy po tej samej stronie to już nawet nie trzeba się było pytać :P
- nie jeździłeś, a wiesz że dasz radę bo nie jesteś (bez urazy) blondynką za kółkiem to spróbuj. Właśnie masz okazję zrobić to za pół darmo i nikt od ciebie nic nie wymaga. Nie szalej to nic nie powinno się stać.
2. Potrzebny jest podpis pod umową najmu. Sprawdźcie co tam piszą – szczególnie odnośnie odszkodowań i odpowiedzialności (np. mieliśmy raz taki zapisek, że w razie x rodzajów przypadków zapłacimy od 500-50.000B!) Czy w razie awarii przyjadą po was, czy zwrócą koszty naprawy itd. Np. w CH M. i Pai spotkaliśmy się z tym, że sprzedawano dodatkowo ubezpieczenie 40B abo 50B. Pokrywało szkody materialne do jakiejś tam kwoty. Było też ubezpieczenie od kradzieży. W innych miejscówkach były tylko umowy w których było napisane za co jesteś odpowiedzialny i ile winny jeśli się coś stanie. Czyli krótko mówiąc „your problem”. W jeszcze innych miejscówkach wynajem „na gęba” i wtedy najlepiej dopytać co i jak zanim się odda paszport.
3. Wziąć wizytówkę (najlepiej tajską) , numer tel., nazwę, adres – wiadomo po co.
4. Poprosić o kaski. Z reguły dają tylko 1 dla kierującego. Wziąć 2 jeśli się jest w parze i nie wstydzić się w tym jeździć!
5.. Można wynająć automata i manuala. Automatów znacznej więcej, dosłownie ciut droższe, ale chyba wygodniejsze (na pewno dla nowicjusza).
6. Tankowanie – najtańsza 91; od 31B do 36B; na stacjach jest obsługa. Niczego nie schrzani się ;)
7. Pany, awarie i o takie tam nie ma się co martwić. Pick-upów w okolicy jest tyle, że zawsze ktoś pomoże. Aaa i prosić zbierać rachunki za naprawy i później okazać przy oddawaniu sprzętu – powinni oddać kasę.