Wulkan Merapi ma 2,891.3 m.n.p.m , ponoć najaktywniejszy wulkan Sumatry. Zanim się wejdzie trzeba się zorientować czy aby nie ma czasowego zakazu, ze względu na wzmożone wydzielanie się gazów w krateru.
W zależności od możliwości, góra jest do zdobycia w 4-6h. Trasa polega na ciągłym podchodzeniu a później schodzeniu.
Najlepiej zajechać na motorbike’u i zacząć podchodzenie. Jeśli nie ma się takie możliwości trzeba albo skombinować samochód który podwiezie albo wziąć busa (niestety nie znam szczegółów) do wioski Kota Baru (wioska jest trasie wylatującej z miasta w kierunku południowym na Padang). We wsi z głównej drogi trzeba skręcić w lewo, po prawej będzie taki kamienny mur i gdy się skończy skręca się w pierwszą możliwą drogę w prawo. Tą drogą jedzie się aż do przekaźnika, a następnie rozpoczyna się podejście przez uprawę pomidorów. Później innym charakterystycznym miejscem jest zbiorowisko wielkich bambusów, a potem to już tylko po górkę podążając główną ścieżką. Oznaczeń praktycznie brakuje, ale nie ma problemu ze zgubieniem się ponieważ nie ma zbyt wielu rozwidleń, poza tym tak długo jak się podąża za ścieżka otoczoną śmieciami ma się pewność że to ta właściwa.
Niestety problem śmieci w tych krajach jest zmartwieniem. My niby dbamy o nasze podwórka, promuje się eko-styl, a tam w tak pięknych i dzikich rejonach ma się to za nic. Ulica jest śmietnikiem i na razie zmian nie widać.
Jak poruszyliśmy temat śmieci na szlaku, nasz przewodnik nie potrafił zrozumieć dlaczego ludzie !nie palą! swoich śmieci. Smutno mu było. Tak nie palą! Wszystko co mieliśmy do momentu wygaszenia ogniska poszło z dymem (w tym sporo plastiku), a po drodze widzieliśmy przykład tego co w Indonezji chyba lubią najbardziej ZAMIATANIE pod dywan. Wszystkie śmieci, które widać na szlaku nasz przewodnik dostały kopniaka i wylądowały tam gdzie ich nie widać czyli w krzakach, przepaści czy gdzie tam jeszcze.
Na co dzień można doświadczyć wszechobecne zamiatanie od samego rana. Zamiata się na bok, byle na chodniczku było czysto. Zamiatanie nie sprawia kłopotu, ale również rzucanie opakowań po jedzeniu (a jest ich tu przecież sporo) na ulice, przez okno autobusu, samochodu itd, itp. nie stanowi problemu :/
==
Górę podbijaliśmy w 5-tke.
Moly, my, Francuz (podróżujący i charytatywnie pracujący w Azji, Indiach) oraz jego przyjaciółka Chinka. O ile on był spoko i można było sobie pogadać przez całą drogę, miał jeden minus – Chinka. Wiedział, jak trudna jest z niej osoba, jednak nie umiał się chyba bez niej obejść. My nazwaliśmy ją „małą księżniczką”, Moly chyba również widział, że dziewczyna potrzebuje specjalnej troski bo nie raz pogrywał sobie z niej.
Ciężko się ją słuchało, ale na szczęście bardzo rzadko się odzywała (chyba czuła wyższość i z plebsem nie chciała się zadawać); najgorszej jednak były postoje, przerwy i jej zachowanie. Ale nie mam się zamiaru rozwodzić na tej temat więcej.
Moly super gościu (zbiegiem okoliczności jest w wieku mojego ojca i ma syna w moim wieku), wesoły, rozmowny. O czym tylko pamiętaliśmy to go wypytywaliśmy. Poza tym odbyliśmy kilka innych nieplanowanych pogawędek. Sporo się dowiedzieliśmy.
Najbardziej zaskoczyła nas informacja o roli kobiet, szacunku jakim się je tutaj darzy w Zachodniej Sumatrze oraz sytuacji samotnych mężczyzn (którzy nie mają tutaj nic). Oczywiście poruszony był temat który przewijał się przez cały nasz pobyt w Indonezji – edukacja dzieci. Jest ona bardzo kosztowna i przez wiele lat rzutuje na sytuacje materialną w rodzinnym domu, kosztuje rodziców wiele wysiłku, wyrzeczeń i ciężkiej pracy.
Żeby nie było – śmialiśmy się także spoko i trochę sobie pożartowaliśmy.
Wchodząc na szczyt z jednej strony widzieliśmy gwiazdy i mocno święcący księżyc z drugiej strony chmury i błyski. Zastanawialiśmy się czy dojdzie do nas czy nie? Na szczęście nie doszło.
Po drodze jest kilka punktów z których ładnie widać miasto nocą.
O godz. 4:30 było również słychać miasto nocą (dla niektórych rankiem). Dźwięki z setek meczetów trafiły także do nas i wcale nie były takie słabe!
O godz. 6 gdy już byliśmy prawie na szczycie obejrzeliśmy jeszcze raz dolinę w której budziło się miasto, niestety widoczność nie pozwoliła na zobaczenie oceanu. Było widać wioski na wybrzeżu, ale niebieskiej wody niestety nie było.
Trzeba się napatrzeć zawczasu bo potem zbiera się coraz więcej chmur.
Gdy już zobaczyliśmy swoje nadeszła pora na zdobywanie kraterów.
Kilkanaście minut podejścia i jesteśmy. Z każdym krokiem coraz bardziej czuć zapach siarki, momentami gdy wiatr zakręcił aż za bardzo. Są dwa ogromne kratery, z czego jeden jest wciąż aktywny. Jest także kilka mniejszych, z którym jakieś opary się wydostają albo i nie. Widok takiej diabelskiej otchłani robi wrażenie i oczywiście budzi respekt. Nie żałuję zarwanej nocki i moich biednych kolan. Warto było.
Opary z krateru kierują się głownie w kierunku południowym, czyli czubka góry. Dlatego uważajcie podczas jej zdobywania, jeśli aktywność jest zbyt duża można sobie odpuścić. Teren wokół jest dość duży i ciekawy żeby sobie pohasać.
Patrząc w kierunku przeciwnym niż kratery możemy zobaczyć drugie z jezior znajdujących się w okolicach BKT – Danau Singkarak. Widok w kierunku wschodnim ograniczył się do podziwiania dywanika z chmur.
Po drodze na szczyt mijamy kilka lokalnych obozowisk oraz kilka osób z Europy. Nie nawiązują większego kontaktu z nimi, nie świadomi, że spędzimy dwójką z nich najbliższe dni udajemy się w drogę powrotną.
Zejście już nie było takie fajne jak wchodzenie. Raz że moje kolana i mentalność tego nie lubi to już wcale nie było tak chłodno jak nocą.
Odnośnie temperatury.
Nie trafiliśmy na opad, ani na silny wiatr i dla tych warunków mogę stwierdzić, że nie trzeba ani długich spodni ani długiego rękawa.
Jak to w górach dobrze jest jednak mieć coś grubszego na górę (na nogi można sobie darować). Jeśli będziecie cały czas podchodzić i nie będziecie robić nocą dłuższych przerw nie ostygniecie, a po wschodzie słońca już nie ma problemu.
--
Po powrocie do miasta oczywiście prysznic i jedzonko oraz Internet.
Na dworcu kupujemy więcej prażynek (które nam towarzyszą do ostatniego dnia pobytu w Azji! – tyle innych rzeczy po drodze się jadło przecież, że na prażynki czasu a miejsca nie było)
Na drogę zakupujemy take-away’a: mie goreng zawinięty w liściu bananowca – to jest opakowanie ;)
Międzyczasie pan z naszego biletowego okienka częstuje mnie dopiero co zakupionym TUA, nie mogę nie skorzystać z okazji. Krótka wymiana zdań i już jestem prowadzony to przenośnej budki z baniakami pełnymi Tua. Taka mała, brudna budka z której równie dobrze mogliby sprzedawać paliwo – chyba sam bym nie znalazł. Dwaj uradowani moim przybyciem goście sprzedają mi worek swojego napoju. Z reguły jest sprzedawany właśnie pod wieczór jako ten świeży, ponieważ wcześniej jest zbierany z drzew palmowych i swoje musi odleżeć.
Ile potem było radości ze spożywania Tua z wora w autobusie skaczącym po dziurach. Była integracja z lokalnymi – po raz kolejny dzięki Tua. Integracja była na tyle mocna, że chłopak używając słownika powiedział, że chce z nami do Polski jechać co nas trochę przeraziło, bo nie planowaliśmy podróży w trójkę :P
Chwilę później spaliśmy już jak zabici, czyli tak samo jak Włoch i Hiszpanka, którzy dosiedli się do nas na pierwszym postoju po wyjeździe z dworca. Wspólne zdobycie góry pozwoliło na szybkie nawiązanie kontaktu i już było wesoło. Felice to taki gościu, że nawet i bez wulkana by zatrybiło.
Odsypiamy ostatnią noc…