No to przylecieliśmy do Wiednia skoro świt. Lot odbył się bez żadnych przygód, oprócz jednego wyjątku: startując z BKK wyjrzałem przez okienko, żeby obejrzeć miast nocą, ale jakoś tak mi zostało – obudziła mnie Aga, którą z kolei obudził zapach serwowanego jedzenia. Dobrze, że tego nie przespaliśmy :) (pozycja w której zasnąłem była strasznie niewygodna)
Przed lądowaniem dowiadujemy się od naszego pilota, że na mieście jest -3 st. C.
No cóż jakoś damy radę, nie na darmo wziąłem 2 koszulki, bluzę i polar. Ale...rzeczywistość okazała się zupełnie inna, ale o tym za chwilę.
Na lotnisku robimy szybko poranną toaletę (w samolocie na ok. 1h przed lądowaniem kolejki do WC jak kiedyś za mięchem); pytamy się dziewczyny na obsłudze klienta o nasz lot do KRK (tak żeby wiedzieć gdzie uderzać gdybyśmy na styk wrócili z miasta) oraz o sposób dojazdu do centrum Wiednia (co nieco już wiedzieliśmy, ale każda rada się liczy). Na pożegnanie pani spytała czy przylecieliśmy z BKK, gdy potwierdziłem, że tak, pożegnała nas ciepłym uśmiechem i życzyła powodzenia!
--
Info transportowe (lotnisko – stolica)
Do wyboru: CAT – czyli City Airport Train lub kolej miejska nr S7.
Różnica taka sama jak w BKK między ekspresem a city, jeśli chodzi o czas przejazdu i sposób. Obie linie jeżdżą chyba co 30 min, a częstotliwość odjazdów wynosi 15min.
Kilkanaście minut dłuższy czas jazdy nam nie przeszkadza a cena robi dużą różnice, więc oczywiście wybieramy S7.
Cena za CAT to chyba 9 EUR w 1 str. – i to nie obejmuje komunikacji miejskiej! Był jakiś bilet zbiorczy w obie strony i kosztował chyba 26 EUR / os. Dla kogo te ceny?
S7 w jedną stronę kosztował 3.60E czyli w obie strony 7,20E. Kupujemy jednak bilet 24h za 5,20E – opłaca się dużo bardziej, a możemy śmigać wszystkim :)
Dojście do dworca łatwe: zaraz przed głównym wejściem z lotniska jest przejście do kolejki. Automaty biletowe są po drodze, a kasowniki znajdują się na peronach i trzeba pamiętać o skasowaniu zanim się wejdzie do zugu.
CAT kończy kurs na Wien–Mitte, a z S7 trzeba tam wysiąść; następnie można się przespacerować do centrum, albo złapać metro na tej samej stacji (tak też zrobiliśmy).
==
Przechodząc ze stacji kolejowej na stację metra poczułem to czego chciałem. Wiedziałem, że zapach dobiega od ulicy, więc metro nie zając nie ucieknie. Założenie było proste: żegnam BKK jakimś tajskich posiłkiem, witam Europę jakimś europejskim – czyli kebabem! ;) A wspomnienia po ostatnim wiedeńskim kebabie wciąż wyśmienite. Wychodzimy na zewnątrz remontowanej stacji Mitte (za kilka lat ma być zmodernizowana; będzie to drugi taki podrasowany obiekt po skończonym niedawno dworcu kolejowym Wien Westbahnhof) i dokładnie przed nami wyłania się buda (24h) z kebabem. Wbijamy! Kilku mięsożerców już konsumuje śniadanie/kolacje? Jeden ze stojących typków (i nie był to turas) zagaduje mnie. Szybka wymiana zdań i śpiewam sobie z kolesiem piosenkę z Czterech pancernych i psa! Okazuje się, że Mongoł był fanem tego serialu (a może nic innego „zachodniego” telewizja mongolska wtedy nie miała w ofercie?) Zamawia mi kebaba u swojego zioma (Aga odkłada konsumpcje na później – bo JESZCZE nie jest głodna). Mongoł częstuje mnie Gösserem (mieli go mnóstwo, chyba kończyli imprezę) – czego więcej chcieć? Kebab + piwo gratis :D
Z naszej polsko-niemiecko-rosyjsko-anglieskiej rozmowy dowiadujemy się m.in., że koleś robi na kuchni w znajdującej się tu obok azjatyckiej knajpie (tak, tak m.in. potrawy kuchni tajskiej). Szczerze nienawidzi swojej roboty. Ja dowiaduje się również (na ucho), że Aga jest krasnaja. Utwierdza mnie to w przekonaniu, że koleś ma fazę. Mamy za sobą kilkanaście godzin podróży, a Aga nic ze sobą nie zrobiła, więc żart całkiem mu się udał :P Pojedli popili pożegnali się i poszli.
Stephansdom to nasz przystanek nr 1. Miasto o tak wczesnej porze jest wymarłe, ale pięknie przystrojone na święta i tak ma swój urok. Szkoda tylko, że sztandy ze świątecznego jarmarku jeszcze pozamykane. Po kilku minutach spaceru przekonaliśmy się, że życzenia powodzenia były zasadne. Szok jakiego doznały nasze organizmy musiał być spory. Było nam cholernie zimno. Podążamy znajomymi nam szlakami, ale nie jest tak przyjemnie jak bywa latem :/
Okazuje się, że w niedzielny poranek nie jest tak łatwo o kawiarnie, a co dopiero kebab! Niestety zapuszczamy się w dzielnicę z jakimiś gmachami urzędami itp. Czyli jedno jest pewne – nie doświadczymy tu knajpy! Poza tym gdzie byśmy nie szli akurat tam nie świeci wschodzące słońce i jest nam już naprawdę zimno. Nie zostaje nam nic innego jak ogrzać się u wujka Mac’a, którego gdzieś tam po drodze mijaliśmy. Gorąca czekolada, ogólne ciepełko i dochodzimy do siebie. Pobyt w McD zakłóca nam z leksza jakaś Brazylijka, która dosiadła się ze swoim 70 letnich gachem. Nawijała jak najęta przez telefon aż wszyscy się patrzyli; dodatkowo w Mac’u przebywała spora grupa niespokojnych turasów. Zbyt wielu białych do tej pory nie spotkaliśmy a już jesteśmy w Europie od paru godzin!
Po regeneracji kontynuujemy naszą „misję kebab”. Postanowiliśmy iść na taką zakupową ulicę w nadziei na dobry finał. Aga powoli zaczyna wariować (jest JUŻ głodna) podchodzi po raz drugi do wcześniej widzianych budek licząc, że nagle się otwarły, a na kijach smaży się mięsko hahaha. No cóż :P
Spotkany na początku wspomnianej ulicy koleś, mówi nam, że na każdym rogu tej ulicy jest kebab – jak się okazało jest, ale każdy zamknięty :P Jest mroźno, ale Aga zachowuje się jak na pustyni – widzi kebabową fatamorganę. Jest coraz gorzej (już teraz rozumie moją złość jaką miałem ostatnim razem jak z Gruchą wbiliśmy na Wiedeń poszukać kebaba :P). Idziemy, idziemy i końca drogi nie widać; jedzenia też. W końcu na horyzoncie wyłania się dworzec zachodni - jest szansa! Dworcu idziemy! Najniższy hol nie wróży nic dobrego, ale dowiedzieliśmy się że na samej górze idzie coś pojeść…
Yes, yes, yes! pośród fastfoodowych stoisk odnajdujemy to jedno jedyne – Türkis! Zamawiam Adze upragniony posiłek Jak ona to szamała! jej oczy? – już dawno nie widziałem, żeby były takie szczęśliwe. Mission accomplished.
Po „lanczu” trochę się jeszcze pokręciliśmy po okolicy, złapaliśmy trochę promieni słonecznych i udaliśmy się w kierunku lotniska (tym razem w oczekiwaniu na piwko i batonika podawanych w samolocie ;))
Okazało się, że nasz samolot, który miał mały poślizg (ku ogromnemu zdziwieniu wtajemniczonych poprzednim lotem pasażerów), nie był „awionetką”. Śmigieł nie było, a w rzędzie po 5 foteli. Tym razem jednak leciało nas może 20os? Atmosfera w czasie lotu jak w autobusie na kilka przystanków przed pętlą.
Przy starcie załapałem się na piękną górską panoramę, a później wcale nie gorszy widok Małej Fatry oraz Tatr podczas lądowania. Jakie te nasze góry pod względem powierzchni malutkie w porównaniu z Alpami, a mimo to budzą respekt.